Impresje z kursu masażu Lomi Lomi Nui

Dawno dawno temu, za siedmioma górami, siedmioma rzekami i siedmioma oceanami, bo tyle kiedyś było, mieszkała mała dziewczynka. A może to wcale nie było tak dawno dawno temu? Może to wcale nie była mała dziewczynka tylko kobieta? Możliwe, że tych gór i rzek i oceanów było trochę mniej, a może więcej, sama nie wiem dokładnie. Tak naprawdę, pewność mam, że gdzieś tam, w dużym mieście, w bloku, na piątym piętrze, w kolorowym pokoju mieszkała dziewczyna o imieniu Agnieszka. Podobno nadal tam mieszka, tak mówią mewy, które zaglądają co rano ciekawsko przez okno. Pewnego zwykłego dnia, może to był poniedziałek, a może piątek, o zwykłej porze, chyba przed zwykłą kolacją, wydarzyła się rzecz niezwykła. Dziewczyna postanowiła, że czas zacząć żyć.

Pół roku później rozłożyła białe skrzydła i poleciała tańcząc z każdym kto zaprosił ją do swojego świata.

Tak naprawdę nie wiem co się stało. Pewnego dnia usłyszałam bardzo silny głos, wręcz nakazujący wyjazd na kurs masażu Lomi Lomi Nui do Danusi i Jerzego. Kiedy czytałam ich stronę internetową, płakałam i nie próbowałam tego wyjaśnić. Moje serce cieszyło się na spotkanie, więc pojechałam. Bez oczekiwań, bez planów, chyba jechałam nawet bez siebie samej… Nie będę tu opisywała co się działo podczas naszego pierwszego spotkania. Choć kocham słowa, lubię się nimi bawić, tym razem wiem, że nie podołają.

Dawno, dawno temu byłam racjonalną Agnieszką, szczelnie zamkniętą w skorupie swojego istnienia i bólu, którym się obwarowałam nie dopuszczając do centrum najważniejszej osoby, siebie. Mieszkałam za górami, za lasami i wieloma morzami, oby dalej, oby ciszej, oby bez czucia. Już pierwsze powitanie słońca w Brzozówce sprawiło, że postanowiłam zarzucić tobołek z niezbędnymi rzeczami i ruszyć do mojego zamku. Codziennie byłam bliżej. Języki ognia skutecznie paliły stare łachmany, orzeźwiająca woda zmywała podróżny kurz, a wiatr cierpliwie przeganiał burzowe chmury. I byli jeszcze ludzie, których serca budziły we mnie tkliwość jakiej wcześniej nie zaznałam. Och, był jeszcze mój własny głos. Kiedy usłyszałam go po raz pierwszy, wydał mi się taki sztuczny, nijaki, bezbarwny, fałszywy, zdradliwy. Obawiałam się go, w końcu tyle lat był moim więźniem, nie byłam pewna co zrobi, kiedy pozwolę mu iść przed siebie. Rozkułam łańcuchy, poczułam życiodajny oddech. Usłyszałam siebie. Płakałam i śmiałam się. Śpiewałam i milczałam. Mówiłam i słuchałam.

Powoli zaczęłam nabierać formy. Z kawałków porozrzucanego ciała, rodziła się nowa osoba, bez blizn, które ciągle były rozdrapywane. Z chirurgiczną precyzją rozpoczęłam proces łączenia, powrotu do harmonii. Ten proces trwać będzie pewnie jeszcze jakiś czas, na każdym kroku odkrywam coraz to nowsze pokłady siebie, z których warto z końcu zdmuchnąć kurz, wypolerować i utulić. Jestem dla siebie, nareszcie to zrozumiałam, a kiedy to poczułam… łzy wydostały się z głębokiej studni. Cudownie jest wiedzieć, że nie jestem sama, że ktoś mnie rozumie, że czuje moją obecność, że kiedy patrzy mi w oczy słyszy moją opowieść. Do Brzozówki przyjechałam obca, spotkałam się z obcymi ludźmi. Wyjechałam taka znajoma, z wielką miłością jaką otrzymałam od każdego, który był w tamtym miejscu i czasie. Pierwsze spotkanie było dla mnie niemal szokiem. Emocje wybuchły jak wulkan. Myślę, że Pele we mnie zamieszkała, bo gwałtowność uczuć niemal przytłaczała by w finale się zrównoważyć.

Nareszcie widzę siebie, taką jaka jestem. Zobaczyłam siebie bardzo głęboko, pomogło mi lustro. Pewnego dnia malowałam rzęsy i nagle w źrenicy zobaczyłam swoją twarz. W małej, czarnej kropce, ja. Byłam zafascynowana! Jak można było tak długo nie widzieć siebie? Nareszcie rozumiem i czuję o co chodzi z miłością własną. Ileż książek przeczytanych, rozmów, obrazów. Nic nie może tego opisać, bo i słowa są w tej sprawie ułomne. To trzeba czuć całym sobą i koniec.

Pamiętam poniedziałek od razu po pierwszym spotkaniu w Brzozówce. Wyszłam do sklepu na zakupy, zobaczyłam inny świat. Ludzie byli jacyś inni, piękniejsi, jaśniejsi, przechodziłam obok niektórych i było mi smutno, niektórzy się do mnie uśmiechali i od razu ciepło wpadało do środka. Czułam ludzi… Gdyby ktoś mi napisał taki list parę miesięcy wcześniej, pomyślałabym, że jest „dziwny”, ma swój świat. Teraz widzę jak niewiele trzeba, żeby ten świat się rozrastał i był dostępny dla innych także. Wymaga pracy, każdego dnia, ale warto. Nawet jeśli upadnę, są ręce gotowe mnie podnieść i utulić.

Przez pierwszy tydzień po powrocie nie mogłam opowiadać o kursie bez wzruszenia. Zaczynałam mówić i nie mogłam dokończyć. Zalewały mnie piękne uczucia, więc rozmawiałam w ciszy, myślami przekazując emocje. I choć wiem, że jeszcze zostało dużo do przerzucenia starej skorupy, to jestem lżejsza o ciężar złości do samej siebie. Nie rozumiem jak wybaczyłam, po prostu stało się. Podczas sobotniej medytacji w ruchu, po naszych masażach, pojawiła się myśl, wybaczam sobie, wybaczam rodzicom, ogromna ulga, piękne obrazy.

Masaż Jerzego, którego wylosowałam dwa razy w dniu świątynnym, dał mi przynależność, łączność, miłość, zrozumienie, piękno.

Podczas dziesięciu dni zrzuciłam ciężki worek, który sama sobie wrzuciłam na plecy. Był przepełniony rdzą, zgnilizną, czernią. Choć ciało mówi, jeszcze nie koniec czyszczenia, to ja ważę wiele kilogramów samozniszczenia mniej. Jestem gotowa żyć, czuć i przyjmować to, co przyjdzie.

Tymczasem codziennie tańczę fregatę, rozgrzewam serce i ciało, a potem śnię lomisiowe sny. Nie wiem co się ze mną dzieje. Coś pięknego… Pod skórą czuję, że nadchodzą jeszcze większe zmiany. Jeszcze? Jak to możliwe? Czy zniosę więcej? Tak, tak, tak. Oddychanie pełną piersią aż do poczucia, że się żyje. Wzruszam się i już nie myślę, że czas przestać. Niech płynie, co ma płynąć, niech pojawia się wszystko, co przewidziane jest dla mnie, niech moje serce nie traci nadziei.

Dopiero parę dni po powrocie z drugiego szkolenia zrozumiałam czego dokonałam. Ile wysiłku mnie to kosztowało, jak bardzo daleko byłam, jaką wspaniałą pracę wykonałam, że jeszcze sporo przede mną, całe życie…

Dziękuję sobie za odwagę, dziękuję Danusi za radość, dziękuję Jerzemu za zrozumienie, dziękuję współlomisiom za miłość, dziękuję wytwórni za ciszę, dziękuję naturze za bliskość.

Mahalo i do zobaczenia o zwykłej godzinie, zwykłego dnia, gdzieś, kiedyś…

Agnieszka z Gdyni

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *